Kiedy byłam w Nowym Jorku, w kolekcji Fricka przy Fifth Avenue, zatrzymał mnie jeden obraz. Bardziej niż Vermeery, niż Tycjan, bardziej niż zadziwiony stygmatami święty Franciszek wśród skał oraz różowe ciała panien Buchera, we wstążkach i jedwabiach, prosto z alkowy. Bardziej niż El Greco i Degas zafascynował mnie inny obraz.
Autoportret Rembrandta. W proporcji jeden do jednego.W potężnej sali galerii zachodniej, Rembrandt jakby tronuje, jego potężna postura wypełnia całe płótno.
W muzeum w tygodniu nie ma zbytnich tłumów. Można mieć z Rembrandtem krótkie tête-à-tête. Strażnik po lewej u drzwi będzie podejrzliwy. Ja podchodzę, odchodzę. Cofam się i przybliżam. Obchodzę Rembrandta, zaglądam mu w oczy. Odchodzę do Van Dycka i znów wracam. Strażnik profesjonalnie lustruje spod oka. Śledzi każdy gest. Nerwowo ściska krótkofalówkę. Próbuje prześwietlić moje intencje. A ja próbuję Rembrandtowi zajść za skórę, poczuć, czym jest ta mieszanina smutku i determinacji w jego spojrzeniu. Co się Rembrandtowi stało?
To jeden z wielu autoportretów Rembrandta. Powstało kilkadziesiąt obrazów na płótnie, ponad trzydzieści grafik. Rysunki. Młody Rembrandt z Amsterdamu, zdziwiony Rembrandt ze Sztokholmu, Rembrandt z Wiednia, z Edynburgu, z Pasadeny, z Londynu. Portrety, portrety, portrety. Na nich moja czas Rembrandta. Rembrandt jest coraz starszy. Coraz mniej zaskoczony, zadziwiony, poruszony. Rembrandt w niemej akceptacji- traconej fortuny, przemijania, czoła zarysowanego zmarszczką? W autoportretach za młodu, żeby mieć ciekawą twarz, malował się w żywej mimice. Szeroko otwierał oczy, wyciągał szyję, wyostrzał spojrzenie, śmiał się. Rembrandt starszy po prostu patrzy. Uważnie. Bezkompromisowo poważny. Ponad normę skupiony.*
Z jego postawy coś wynika. Rembrandt niby po prostu siedzi. Rozpostarty na fotelu. Ubrany w brązy, muśnięty złotem, przepasany szkarłatną wstęgą. W ulubionej palecie malarza. Dłoń na oparciu fotela, w drugiej trzyma laskę. Ale jest w tej postawie jakieś napięcie. Jakiś dystans. Nie siedzi zupełnie frontalnie, ale jakby z rezerwą. Usta lekko zaciśnięte. Twarz stosownie przeorana zmarszczką. Okalana podbródkami. Wzrok nieruchomy. W pierwszej chwili smutny,ale gdy Rembrandtowi spojrzymy prosto w oczy, to nie sposób nie dostrzec tego dyskretnego błysku. Dziecięcej beztroski ukrytej głęboko w starym oku, pod opadającą powieką.
Ten autoportret z Nowego Jorku namalował w 1658 roku. Rembrandt jest tylko 52 letni, wygląda na więcej. Dożył tylko 60 lat, ale na niektórych portretach jest jak stary Tycjan. Dziwny Dorian Gray. Może żył jakoś intensywniej, każdy rok dodawał mu kilka lat. Przewrotne kalendarze, nasycone wydarzeniami lata. Jak młody Matuzalem, nawet w standardach tamtych czasów starszy nad metrykę.
Po co Rembrandtowi było tyle autoportretów? Wyjaśnienie, że na nich uczyli się terminujący malarze z jego pracowni trochę mi nie wystarcza. Pomijał je w inwentarzach, nawet jako bankrut, a więc nie myślał o ich sprzedaży. Zaglądał w głąb swojej duszy? Prześwietlał swoje emocje? Zatrzymywał czas?
Podobno Frick, magnat wzbogacony na sposób zachodni, amerykański self-made man lubił oglądać swoje obrazy nocą. Czy zatrzymywał się na dłużej przy Rembrandcie? Myślał o przemijaniu, o traconych fortunach, o przewrotności losu? Bo to wszystko jest, w Rembrandta portretach własnych.
Justyna Napiórkowska
Autorka Blogu Roku w dziedzinie Kultury
www.osztuce.blogspot.com Artykuł przygotowany we współpracy z Galerią Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej www.napiorkowska.pl