Florencja. Są takie miejsca, po odwiedzeniu których trzeba chwilę okrzepnąć. Odetchnąć od tego cudownego przepychu, nadmiaru tego, co piękne, doskonałe.
Po raz pierwszy, dwa tygodnie temu we Florencji, doświadczyłam syndromu Stendhala. Między salą z Botticellim, a pokojem Leonarda. Zawroty głowy, dziwne osłabienie. Myślałam, że to tylko legenda, licencia poetica fantazjujących przewodników, a tu- definicyjny syndrom Stendhala. Dopada mnie, przyzwyczajoną do oglądania obrazów. Chwilę wytchnienia znalazłam naprzeciw Tryptyku Portinarich Hugo van der Goesa. Na malarzy Północy zawsze można liczyć, znaleźć dosłownie chwilę ochłody, po gorączce oglądania obrazów mistrzów włoskich.
Przez pięć nocy po powrocie śniły mi się florenckie ulice, mosty, obrazy. Nie spodziewałam się tego po sobie. Podświadomość zrobiła mi niespodziankę. Pierwszej nocy chodziłam po nieistniejących florenckich mostach. Innej oglądałam nieistniejące freski Fra Angelico. Ostatniej wąskimi schodami, bez zatrzymania wchodziłam na campanile Giotta. Chciałabym, żeby jeszcze coś mi się florenckiego przyśniło.
Mój sposób na Florencję jest prosty. Próbuję odrobinę ją strywializować. Na przykład usiąść na schodach przy placu Santissima Annunziata, naprzeciw renesansowej doskonałości Ospedale degli Innocenti, przy improwizowanej kolacji. Obok mieścił się mój fakultet, w jednej z zacienionych uliczek moja ulubiona biblioteka. Plac Santissima Annunziata jest zadziwiający, regularny, nigdy, może z wyjątkiem południa nie przepełniony, zawsze trochę po godzinach. Jakby miasto na lewą stronę, drugie oblicze pełnej turystów Florencji. Jak zaplecze Luwru. Za ścianą tętni życie, a tu – cisza, bezruch. Pompeje po wybuchu wulkanu.
We Florencji mieszkałam w czasie studiów, w dość niedawnej epoce poprzedzającej transfery erasmusowe. Pamiętam, jak wysiadłam z pociągu i zastanowiłam się, w którą stronę iść. Wszystkie kierunki nieznane. Trafiłam do hostelu przy Santa Maria del Carmine. Mieszkałam w pokoju 18-osobowym; pamiętam rozmowy z dziewczyną z Neapolu i setne telefony w poszukiwaniu pokoju studenckiego. Wszystko zajęte. W końcu – trafiłam na kartkę z ogłoszeniem: ktoś poszukiwał angielskiej native speakerki. Nie byłam angielską native speakerką, ale zgłosiłam się i już zostałam. Przyjechałam w deszczowy dzień, zaproszono mnie do stołu, podano herbatę. Pokazano pokój z dalekim widokiem na Duomo. Opatrzono w parasolkę. Tak, Florencja stała się moim drugim domem. Wiedziałam, że zawsze mogę do niego wrócić.
Teraz też powitała mnie deszczem, ulewami każdego dnia. Błyszczące chodniki, przemoknięte ubrania. Sprzedawcy parasolek wyłaniający się zza każdego roku ulicy. Rześkie powietrze po burzy.
Siedząc tamtego dnia, na kamiennych schodach Santissima Annunziata, poczułam jak bardzo za tym miastem tęskniłam. Dlaczego mnie tak długo tam nie było? Pewien rzeźbiarz, V. powiedział mi kiedyś, że swojego miejsca szukał w kilku miejscach. Między innymi w Armenii, Poznaniu, Paryżu. Ale znalazł je dopiero we Florencji. Doskonale go rozumiem.
Justyna Napiórkowska
Autorka Blogu Roku w dziedzinie Kultury
www.osztuce.blogspot.com